Tam, gdzie słońce nigdy nie zachodzi – czyli 3 dniowa wyprawa na Maltę

Poranek jakich było i będzie wiele. Szaro-bury pod względem pogody i czekających obowiązków. Ale coś czaiło się na horyzoncie. Otwieram zaspane oczy i myślę – Jeju! Jak mi się nie chce! Żeby mi się chciało jak mi się nie chce! Po chwili dociera do mnie, że jeszcze kilka godzin za biurkiem i lecę na Maltę. W pośpiechu zgarniam wszystkie klamoty, kosmetyczkę ( kto to wymyślił, żeby do bagażu podręcznego można było zabierać tylko 1L płynu? !) i dokumenty. W pracy, podczas przerwy przeglądam co ciekawsze informacje na temat wyspy ale już wiem, że znowu będziemy błądzić i odkrywać ją na własną rękę. Swoboda na całego. Hulaj duszo, bo po przylocie czekają na nas same pyszności. Nasza znajoma, która co się świetnie składa, była na Erasmusie na Malcie, ma dla nas kilka smakowitych punktów do odhaczenia.


Jedyne co nas ogranicza to lejący się z nieba żar. Pluję sobie w brodę, ponieważ zazwyczaj biorę na te nasze wyprawy „przemielony kapelut”. Mówię, że wcale mi go nie brakuje, choć moja głowa co rusz staje w płomieniach. Jak się ma ciemne włosy – to trzeba cierpieć.
Gdy ja zatopiłam się w błogim czytaniu, Luki zajął się jakże ważną kwestią śniadania. Niech mu ziemia lekką będzie za tę chwilę udostępnioną mojemu niepohamowanemu głodowi literatury. Pomimo, że mieszkanie dzielimy z dwiema parami, czuję się zupełnie komfortowo. Stąpam cicho i z namaszczeniem zamykam wszelkie pootwierane przeze mnie szafki w poszukiwaniu kawy. Byleby nie zbudzić współlokatorów. Właściwie tylko raz, przy przekradaniu się do łazienki, nasze drogi przecięły się. Po porannych ablucjach uciekli do siebie. Może chcieli uniknąć palącego słońca? Do godziny 10 nikt nie wyściubił nosa ze swojej jamy. Wszamaliśmy co nasze i uzbrojeni w wodę ruszyliśmy na podbój miasta.

Los podrzucił nam niemały a także nieoczekiwany prezent . Taki jak ten, który otrzymuje się zupełnie bez okazji. Pierwszymi elementami, które przykuwają naszą uwagę są dziwne obłoczki na niebie i następujące po sobie jakieś wybuchy. Myślimy – ocho, komuś się nudzi albo coś jest na rzeczy. Gdy kilka przecznic dalej mijamy bogato udekorowany plac, już wiem, że trafiliśmy na Święto. Ale nie byle jakie. Takie do którego ludzie się przykładają. Z wielką pompą, z rozmachem, z przytupem. No bo jak inaczej mówić o tych chorągwiach łopoczących na wietrze, podestach „prawie że” z marmuru, kolumnach ułożonych w szpaler, prowadzących od przystrojonej świątyni i do skweru uwieńczonego …. hmmm … jakimiś dziwnymi konstrukcjami … ?
Gdy w końcu mój otumaniony mózg zatrybi zdaje sobie sprawę, że dziś wieczór będziemy oglądać coś niesamowitego. Nocą, te wysokie na 10 -15 metrów, przystrojone petardami i fajerwerkami wieże, zaczynają się obracać, migotać, tańczyć wręcz we mgle. Stoimy z rozdziawionymi paszczami, wpatrzeni, zahipnotyzowani, a z każdej strony zda się słyszeć – Ohhh ! Ahh ! Łoł ! Nie myślcie sobie, że nagle płonie wszystko. Ten majstersztyk jest podzielony na akty. Każdy konstruktor zostanie doceniony z osobna. Patrzcie i podziwiajcie – to można wyczytać z ich twarzy – ja to stworzyłem. Radość buchająca z tych mężczyzn udziela się i nam – widzom. Trzeba tylko uważać na opadające i skrzące się jeszcze fragmenty rac.

Po takiej ferii błysków, zmęczeni ale zadowoleni zmierzam do naszego mieszkania. Gubiąc się z lekka po drodze, gdyż oczywiście stwierdziłam, że dam rade i poprowadzę nas bezbłędnie. Ehh, te parę nadprogramowych metrów to nic – co innego myśli zapewne Luki – mój nieomylny Naczelny Nawigator i człowiek od Optymalizacji Wszystkiego.
Pot ze mnie spływa. I to rzekami. Ta pogoda kpi sobie ze mnie. Jedyne o czym myślę i pragnę, w czym nie jestem pewnie osamotniona – to chęć wskoczenia do wody. Ale ups, sorry człowieku który myślisz, że piaszczysta plaża jest na każdym kroku. Myk myk i fale, morze, rybki łaskoczące cię w stopy. Bardzo zabawne. He he… Malta to jeden wielki kamień z pięknymi, klifowymi (?) brzegami. Luki oczywiście za w czasu, wyprzedzając moje pragnienia, odnajduje na mapie kilka z nielicznych plaż. Chociaż w sumie, czego jak czego, ale tego można się było spodziewać. Z pewnością będzie chciał pohasać i popływać w morzu. Na widok fal dostaje przecież jakiejś gorączki. Nieważne, że woda ma z 15 stopni, a większość ludzi na myśl o zanurzeniu stopy dostaje dreszczy – on musi! Inaczej nie wytrzyma.


Gdy Luki bryka i prycha, ja kontempluję pejzaż, cieszę się bliskością wody, możliwością przeleżenia plackiem paru chwil na ciepłym piasku. Tłumy na plaży w niczym nie przeszkadzają i wcale nie potrzeba do tego odgradzających nas parawanów. Jak tylko znudziło nam się nic-nie-robienie, stwierdzamy, że z chęcią przyglądniemy się tej plaży z wysokości klifu i zobaczymy co tam ciekawego znajduje się po drugiej stronie. Jeszcze piękniejsza plaża? Proszę bardzo!
Gdy czujemy, że więcej już nie podołamy, wspólnie uznajemy zwiedzanie Malty z okien autobusu to świetny pomysł. Klimatyzacja skutecznie wybiła nam z głowy spacerowanie po wysuszonej wyspie.
Na kolejny dzień zaplanowaliśmy sobie wyprawę do Blue Grotto. Trochę ciężko z naszymi tobołami ale dla rozproszenia uwagi rozmawiamy o tym, że po tym spacerze uraczymy się jakimś chłodnym napojem i zjemy coś dobrego w pobliskiej restauracji. Widoki są obłędne. Byłoby cudownie, podpłynąć do samej groty ale zadowalamy się oszałamiającym widokiem z góry. Żar słońca przegania nasz dość szybko i zmierzamy do miejsca, w którym można schować się odrobinę przed słońcem. Podczas gdy ja się nawadniam, Luki dostrzega przy skalistym nabrzeżu, zejście do wody. Mówi, że opuszcza tylko na chwilkę, że woda go wzywa. Nie zdążę się odezwać, a on już pomyka po śliskich schodkach. W duszy trochę mu zazdroszczę, że czuje się swobodnie i może pływać gdzie chce, niezależnie od fal czy głębokości. Mój stosunek do wody można opisać słowami: szacunek i podziw. Ale jeszcze będę się taplać wśród fal! Zobaczycie!

Ostatni punkt naszej podróży to Mdina. Zachwycające stare miasto, z kolorowymi okiennicami i drzwiami. Przystrojone wijącymi się pnączami. Marzę o tym, aby takie pnącze ozdobiło kiedyś i mój skrawek ziemi. Tymi uliczkami możemy przechadzać się w nieskończoność. Uzbrojeni w dopiero co zakupione lody, owiewani przez wiatr, stoimy na murach i podziwiamy. Znaczy się – ja podziwiam, a Luki biega, ponieważ nie może stracić tej szansy i nie zrobić tysiąca zdjęć temu cudnemu miejscu.


Trzeba jednak powiedzieć sobie dość. Naładowani pozytywną energią ale zmęczeni, zmierzamy na lotnisko. Pamiętając o tym, że komunikacja miejska na Malcie rządzi się swoimi prawami, przybywamy na miejsce z dużym zapasem czasu.

Uff, dotarliśmy do końca. Ale czegoś tu brakuje… co nie? Gdzie i co jedliśmy?
1. Kawa przez duże „K” – bo takiej jeszcze nie udało mi się nigdzie spróbować. Nie wiem jak, ani skąd ale była pyszna. Idealny poziom goryczki, zero kwasu, a wręcz naturalna słodycz. Taką kawą przekonasz każdego. Podana w malutkiej kawiarence, przez uroczą Panią. Do tego niedroga – 1,50 – 3,00 euro
2. Pastizzi – czyli małe wypieki z ciasta francuskiego wypełnione serowym i mięsnym farszem. Sycące, a do tego aromatyczne. Idealna przegryzka w drodze, zwłaszcza gdy twój apetyt szwankuje przy wyższych temperaturach.
3. Chleb – trywialna i powszechna rzecz, a nas cieszyła strasznie. Form i rodzajów – od groma. Warto skusić się, zwłaszcza w akompaniamencie tutejszej oliwy oraz miodów, z których słynie Malta.
4. Wino – tak ! , piwo – dla wytrwałych – jestem piwoszem i moi znajomi to potwierdzą ale nie polubiliśmy się z tutejszym piwem. Schłodzone, było całkiem znośne ale bez charakteru. Za to wina – poproszę więcej.
5. Ryby – Luki śmieje się ze mnie ale zawsze chcę zjeść rybę, gdy widzę wodę. I basta. Czemu się dziwi ? Mnie nie pytajcie. Tutaj znajdziemy ogromy wybór. Coś dla każdego.

Do kolejnego razu 🙂

Ina